A teraz opowiemy Wam historię. Historię o tym, co najważniejsze – o duchu drużyny.
Spokojnie, nie chodzi o żadnego ducha, który straszy w opuszczonym zamczysku, gdzie zgubiła się drużyna harcerska. Takich duchów nie ma, choć są ludzie, którzy twierdzą, że są. Ale nimi teraz nie będziemy się zajmować. Bo tu chodzi o tzw. Team Spirit. I trzeba przyznać, że po angielsku brzmi to zdecydowanie lepiej.
Wyjazd do Bukaresztu na zawody Tennis Europe był dla nas ważny i szykowaliśmy się do niego od dawna. Stolica Rumunii niby jest nie tak strasznie daleko, ale jednak na wyjazd samochodowy trochę za daleko. Zwłaszcza że pojechaliśmy tam w naprawdę mocnym składzie. Kadrę szkoleniową reprezentowały: Katka Urbanova, Kasia Kozikowska i Alicja Sierzputowska, a team zawodniczy to: Julia Koper, Marysia Małecka, Miłosz Szczypka i Olivier Krupa. Nazywamy się FRUTUŚ KidsCUP Team, bardzo lubimy tę nazwę, ale to już chyba wiecie.
No więc do Bukaresztu polecieliśmy samolotem. Jak to z wyjazdami grupowymi, na lotnisku było trochę zamieszania, ale wszystko skończyło się dobrze, bo obsługa obiektu była wyrozumiała dla sporej grupy ubranej na sportowo, która może nie była najcichsza, ale przecież rozpierała nas energia. Pozytywna; taka fajna energia, która pojawia się zawsze wtedy, gdy przed tobą podróż w fajne, nieznane dotąd miejsce, a dodatkowo jeszcze wiesz, że na miejscu czeka cię sporo wyzwań. Lubimy rywalizować, kochamy grę w tenisa, więc uczucia i oczekiwania mogły być tylko pozytywne.
Podróż minęła spokojnie, samolotem jakoś specjalnie nie bujało, a każdy z nas chciał już pojawić się na korcie. Szefostwo naszego teamu fajnie założyło, że jak pojawimy się w Bukareszcie wcześniej, to będziemy mieli okazję przyzwyczaić się do warunków i wtedy start w turnieju nie będzie już aż takim wyzwaniem. To znaczy będzie, bo zawsze jest, ale jak masz okazję spędzić trzy dni na mini zgrupowaniu w miejscu, gdzie potem będziesz grać, to tak jest dużo fajniej, stabilniej i można się przygotować na wszystko, co może się wydarzyć. Zgrupowanie rozpoczęliśmy 29 kwietnia i potrwało do 1 maja. W Polsce wszyscy cieszyli się wtedy z długiego weekendu, ale my tutaj mieliśmy SUPERDŁIGI weekend, więc nikt z nas nie zazdrościł specjalnie kolegom w kraju.
Miejsce było super, a korty bardzo dobrze przygotowane. Spędzaliśmy na nich sporo czasu, ale też nie zabrakło przygotowania formy poza miejscem do gry. Była z nami pani Kasia, nasza psycholożka, która ma wiele fajnych pomysłów na to, jak dobrze przygotować się do startu i mieć spokojny umysł przed meczami. Poza tym trochę pozwiedzaliśmy i mieliśmy okazję zobaczyć kilka fajnych miejsc. A prawdziwym hitem naszego wyjazdu stała się gra w „biegowe kółko i krzyżyk”. Kółko i krzyżyk to prosta gra, ciężko w nią przegrać, ale jeśli do ułożonego z bluz pola do gry trzeba jak najszybciej podbiec, to już tak prosto nie jest. Ale zabawa przy tym była świetna!
2 maja rozpoczął się turniej i trójka z nas rozegrała swoje pojedynki pierwszej rundy. Miłosz i Olivier wygrali swoje mecze, gorzej niestety poszło Julce. Walczyła bardzo dzielnie, wychodziły jej fajne, efektowne zagrania, ale musiała uznać siłowy styl i wyższość swojej rywalki. Wyższość właściwie dosłowną, bo jej przeciwniczka górowała nad Julką o dobre trzy, cztery głowy. Była zresztą bardzo mocna dla innych zawodniczek, bo doszła potem do finału turnieju. Julka natomiast fajnie zagrała w turnieju pocieszenia i doszło w nim aż do półfinału.
3 maja swój mecz rozegrała Marysia. Jejku, ależ to były dla nas wszystkich nerwy! Marysia jednak stanęła na wysokości zadania, opanowała stres i po naprawdę ciężkiej walce pokonała swoją rywalkę. Można było zrobić głębokie uff… Brawo za ten mecz. Równie ciężko Marysia walczyła w drugiej rundzie, ale tutaj niestety musiała uznać wyższość przeciwniczki. Te mecze z pewnością są jednak dla niej cennym doświadczeniem, a ze swojej postawy może być naprawdę dumna.
Z kolei Miłosz w drugiej rundzie musiał walczyć nie tylko z mocnym rywalem, ale też z potwornym upałem. Warunki były ciężkie, a mecz trwał ponad trzy godziny! Całość rozstrzygnął dopiero tie-break w trzecim secie, po którym to przeciwnik naszego kolegi mógł się cieszyć ze zwycięstwa. Miłosz może jednak być z siebie dumny, tak jak dumny był z niego cały team – tak długa walka w takich warunkach to naprawdę spore wyzwanie dla młodego organizmu. Lepiej poszło w turnieju Olivierowi, który po kilku niełatwych pojedynkach zakończył swój w nim udział na półfinale, gdzie przeciwnik okazał się zbyt wymagający.
Ciężko było również w grach deblowych. Marysia i Julka bardzo mocno dopingowane przez nas wszystkich – choć bardziej w myślach i gestach, bo przecież na kortach się nie krzyczy… Dziewczyny nie miały tego dnia wszystkiego pod pełną kontrolą, ale poradziły sobie w pierwszej rundzie, górując nad swoimi przeciwniczkami. Niestety, w ćwierćfinale nie było już tak dobrze. Cóż, z porażek też można wyciągnąć naukę na przyszłość. Oby tak właśnie było.
A co ze wspólną grą Miłosza i Oliviera? W kilku momentach było ciężko, w kilku nadspodziewanie łatwo, ale cały czas do przodu. Do tego stopnia, że znaleźli się w finale turnieju. Tego meczu nie wygrali, ale i tak sprawili nam wszystkim wielką frajdę, bo przecież było to nie lada osiągnięcie. Cieszyła się nawet trenerka Katka… Dlaczego nawet? A to dlatego, że przed turniejem ogłosiła wszem i wobec, że jeżeli chłopaki dokonają tej sztuki, to ona w swoim codziennym stroju… wskoczy do basenu. Wszyscy szykowali telefony, by uwiecznić ten moment, ale gdy cały nasz team dotarł w okolice basenu, okazało się, że właśnie trwają na nim jakieś prace konserwacyjne, więc ze skoku do środka nic nie będzie…
A później okazji już nie było, bo trzeba było wracać do Polski. Wracać, wspominając mecze, walkę, rozmawiając o nowych doświadczeniach i… rosole oraz spaghetti carbonara. Czemu akurat o tych potrawach? Cóż, jedzenie serwowane w turniejowej stołówce było może i urozmaicone, ale naszej ekipie smakowały tylko te dwie pozycje, więc dzień po dniu menu było mocno do siebie podobne.
Już czas, by kończyć naszą opowieść. A gdzie duchy? Lecąc samolotem widzieliśmy poniżej wiele malowniczych zamków, z których znana jest Rumunia, pewnie jakieś duchy tam były… To oczywiście żart, bo duch był jeden – duch drużyny. Spędziliśmy ze sobą sporo czasu, umiejętnie się wspieraliśmy, nabieraliśmy nowych doświadczeń i przeżywaliśmy wspólnie wspaniałą przygodę. Nasz Team Spirit to coś, czego nikt nam nie odbierze, a także coś, z czego jesteśmy bardzo dumni.
Już nie możemy się doczekać kolejnego wspólnego wyjazdu…